Książki obrazkowe to względna nowość, albo po prostu nie przypominam ich sobie z czasów mojego dzieciństwa. Czyżby stereotyp, że książka = tekst, wyłączając albumy, upadł paradoksalnie wraz z uzyskaniem wolności słowa? Książki obrazkowe w przeciwieństwie do telewizji nie psują wyobraźni, nie zubażają sposobu myślenia o świecie. Stają się kanwą do snucia opowieści, tak jak tekst może być podwaliną tworzenia obrazu. To dwa równoległe, doskonale uzupełniające się sposoby przestawiania rzeczywistości, mniej lub bardziej prawdziwej.
Specyfika książek obrazkowych
Książek obrazkowych (nie wiem czy to najszczęśliwszy termin) na rynku jest dużo i ciągle pojawiają się nowe. Przypisuje im się walory edukacyjne takie jak ćwiczenie spostrzegawczości, koncentracji i mowy, co jest dość oczywiste i zupełnie się z tym zgadzam. Tyle, że to nie jest ważne dla dwulatka. W takim sensie, że te argumenty nie przekonają go, żeby poświęcił książce swój cenny czas. Liczy się tylko i wyłącznie to, czy jest dla niego ciekawa. Gdybyśmy kierowali się tą zasadą w dalszej, szkolnej edukacji, być może nie byłoby tylu zmaltretowanych szkołą dzieci. Właściwie nie wiem dlaczego, im dziecko starsze, tym mniej starań o atrakcyjność formy nauczania, a rozbudzaniu ciekawości świata zaczyna służyć wyłącznie realizacja programy przewidzianego na dany rok szkolny. Często bez powodzenia.
Milczenie jest złotem i może między innymi dlatego książki bez tekstu są wyjątkowe. Wokół nich narodziło się więcej opowieści, śmiechu i emocji, niż sprowadziła na świat niejedna książka „pisana”. Zwłaszcza u odbiorcy w pewnym wieku. Wtedy, kiedy bardziej myślimy pojęciami niż słowem, a konsekwencją picia z kubka ciągle jeszcze jest mokre ubranie. Obrazy mądrze dobrane pokazują schemat, ale i skomplikowanie świata, prowokują snucie historii i domysłów i łączą pokolenia zgodnie pochylające głowy nad plamą i kreską. Ilustracja to tylko impuls, reszta zależy od nas.
Sposób na wyciszenie dwulatka?
Jeśli jest jakaś niewidzialna smycz pozwalająca mi utrzymać dwulatka przy sobie, bez uciekania się do przekupstwa i przemocy fizycznej, to jest to właśnie taka książka. Osiągamy przy niej rozejm i pewien rodzaj międzypokoleniowego porozumienia. Widzimy to samo, a więc i myślimy nieco podobnie. No, w każdym razie przynajmniej dyskutujemy o tym samym.
Pisałam już wcześniej zdań parę o Ulicy Czereśniowej, która jest bardzo dobrą książką obrazkową, ale ostatnio staliśmy się posiadaczami czegoś na kształt słownika obrazkowego pt. „W domu, w dziczy, na ulicy” z ilustracjami Fiep Westendorp.
Holenderska ilustratorka, obdarzona talentem do tworzenia obrazów ciepłych i przyjaznych dziecku, wyczarowuje soczystość życia na kartce, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie zamierzam opisywać jej rysunków, lepie je po prostu zobaczyć, a jeszcze lepiej – przykuć nimi małe dziecko do kanapy. Tak na chwilę, żeby sobie odpoczęło tylko … ono, żeby sobie odpoczęło.